Marzysz o UXowym raju? Powodzenia.
On nie istnieje. Ja wysiadam!
Poniższy artykuł to zawartość jednego z newsletterów.
Zapisz się, by otrzymywać mięsiste teksty — takie jak ten — co dwa tygodnie, we wtorek.
Sytuacja trudną jest
Ponoć jeden ziom miał trzy nocniki. Jeden brązowy, drugi srebrny, a trzeci złoty. Żeby ubezpieczyć się na wszystkie okazje. A jak przyszło co do czego, to w obliczu zagrożenia i tak zrobił w gacie na schodach.
Z naszym UX jest często tak jak z tymi nocnikami. Przygotowujemy się na wszelkie ewentualności. Zbroimy w narzędzia, uczymy o podejściu do projektowania, staramy się poznać klienta… Znaleźć najlepszą z możliwych organizacji, w której będziemy mogli praktykować z dumą, z klasą i z radością. Czytamy sobie, na przykład, książkę Knappa o Design Sprintach, albo inne Tomery Sharony (np. “This is our research”), marząc o tym, jak to wprowadzimy to w życie, a potem się okazuje, że:
- Nie ma kasy.
- Nie ma czasu.
- Nie ma ani kasy, ani czasu.
- Interesariusze mają nas w dupie.
- Nikogo nie interesuje, że sześć-osiem osób to dobra liczba do prostych badań. Badania w ogóle nikogo nie interesują.
- Każą nam pracować na Windowsie.
- Każą nam pracować na Macu.
- Każą nam pracować w Axure (a żyletki się skończyły).
- Animacje są dla naszych pryncypałów ważniejsze niż produkt.
- Klienci, poinformowani o zaletach UX, wyglądają, jakby połknęli schabowego bez wcześniejszego pogryzienia.
A przy tym istnieje konieczność wyprodukowania czegoś szybko, w otoczeniu, które myśleniu nie sprzyja, dla grupy docelowej, o której nie mamy pojęcia a, co gorsze, nawet takiej, do której nie sposób dotrzeć.
I co zrobisz? Nic nie zrobisz. A zrobić coś musisz — i to szybko, bo dziecyska głodne piszczo, a Tobie nikt nie chce płacić za samo istnienie (jeszcze nie; może wreszcie kiedyś tak się stanie, ale dopóki pływamy w absurdzie kapitalizmu, raczej tak nie będzie). Knapp i Sharon płaczą, wygrażając Ci za pomysły na obejścia i skróciaki w procesie projektowym. Wracając do toaletowej analogii, walimy w spodnie na schodach. Uch.
A wiesz Ty, bracie, siostro, osobo moja droga, skąd to się bierze?
Z naszej niezachwianej wiary w to, że wszystko ma działać jak powinno, kiedy się to zaplanuje. I, że biznes zainteresowany jest jakimś tam użytkownikiem. A także z tego, że ludzie chcą kupować dzieła naszych rąk i mózgów. Spieszę wyjaśnić:
- Nic nigdy nie działa jak powinno, bo pomimo wszelkich starań nie zapanujemy nad niewiadomymi. Nie-e. Przyszłość zrobi z nami, co zechce. Mamy jako-taką kontrolę tylko nad teraźniejszością, a i to nie zawsze. Nasze sny i marzenia o tym, jak wspaniałe będą procesy, w których będziemy pracować i jak wyrozumiali będą nasi pracodawcy są najczęściej bardzo cienkie, niczym kompot z desek. Trzeba się przykładać do tego, co tu i teraz, a nie do tego, co za miesiąc! Bo tego jeszcze nie ma.
- Żadnego biznesu nie interesuje użytkownik. Biznesy interesuje kapitał i jego tworzenie. Zarabianie kasiorki. I zawsze, zawsze będzie to na pierwszym miejscu. Jak wielokrotnie tłumaczyłem już, dotyczy to także sektora publicznego i organizacji non-profit (w kapitaliźmie nie ma czegoś takiego jak non-profit. Jeśli wydaje się, że jest, to krótko — dopóki przestanie działać). Każda organizacja funkcjonująca w systemie ekonomii monetarnej zależeć będzie zawsze od pieniędzy. Tego może nie być widać na pierwszy rzut oka, ale jeśli stoi za czymś ludzka praca, to w łańcuchu pojawiają się pieniądze. Nawet, jeśli to osławione “dobro użytkownika” to coś, co jednym tchem wylatuje z każdego interesariusza, kiedy zapytacie go/ją o to, jaki jest cel działania firmy czy misja produktu. To dobre i złe zarazem. Ale tego akurat dzisiaj tłumaczyć po raz wtóry nie zamierzam, bo Twoja mądra głowa chyba już czai bazę po tylu razach.
- Nikt nie chce kupować i używać tego, co robimy. Ludzie chcą rozwiązania problemów. Czasem manifestujących się otwarcie (np. zakup biletu na pociąg), czasem ukrytych (czyjeś kompulsywne zachowania związane z brakiem poczucia własnej wartości czy też problemów emocjonalnych, et cetera). Tak czy inaczej, w momencie, w którym jakaś inna organizacja lepiej odpowie na ten sam, co my, problem — użytkownik natychmiast się zawinie. Proste.
- Ani użytkowników, ani naszych klientów, wewnętrznych i zewnętrznych nie interesuje sposób dotarcia do celu. Srsly, te gadki o podróży a nie celu są fajne do rozkminek personalnych, w nauce jogi, fotografowaniu albo malowaniu obrazów, ale nie w komercji. Sorry. Użytkownik ma problem i i chce go rozwiązać. Szybko, tanio i wygodnie.
Jezusie! #jakżyć? Teraz naprawdę potrzebujesz nocnika, co? Toć to wszystko przerażające. Nie dosyć bowiem, że napisałem, że nikt nas nie lubi i wszyscy chcą nas wynocnikować, to dodatkowo nie możemy uzbroić się w żaden pancerz. Bo każdy pancerz spenetrować może byle problemik, problem, problemuś — coś, co niechybnie się wydarzy.
No to jak sobie radzić z tym, że istnieje dysonans pomiędzy tym, że mają być badania, uczciwa faza projektowa, walidacja, mierzenie wydajności i tak dalej, a… Tymczasem hajs musi się zgadzać i na nic z tego nie ma ani czasu, ani specjalnej chęci? Klucz leży w adaptacji i wyciąganiu wniosków.
Cały na biało
Czytam obecnie bardzo ciekawą książkę “Antykruchość” (oryg. “Antifragile”) autorstwa Nassima Nicholasa Taleba. Pomimo pewnej antypatii, jaką żywię do niektórych z komentarzy autora, nie pozostaje mi nic innego jak przychylić się z zainteresowaniem do głównej tezy opisywanej w książce, która głosi, iż organizmy, systemy, organizacje i cała reszta świata generalnie rzecz biorąc działa najlepiej, jeśli wystawiona jest na okazjonalne trudne sytuacje, z którymi musi sobie radzić. Czyli takie “co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Kiedy o tym pomyślę w kontekście UX, klocki same wpadają na swoje miejsce (wybaczcie tę, dla niektórych zapewne znów fekalną, paralelę). Dlaczego myślę, że to działa? Bo:
- Zawsze, kiedy stawałem w obliczu jednej z sytuacji opisanych powyżej (brak partycypantów, brak czasu, brak entuzjazmu), udawało mi się coś tam stworzyć. Pomimo problemów. Czy to było dobre? Nie zawsze dobre, ale zawsze lepsze każdym następnym razem. Doświadczenie się kumuluje. Dzisiaj spalisz kaszankę, jutro zrobisz chrupiącą.
- Kreatywne rozwiązywanie problemów pojawiających się z nienacka skutkuje, przynajmniej w moim przypadku, skokiem adrenaliny i bardziej wydajną pracą. A także przynosi często niespodziewane rozwiązania.
- Akceptacja ryzyka i opracowanie planu w reakcji na pojawiające się zagrożenie pozwala mi się uczyć na własnych błędach, zamiast ruminować w żalu, kiedy wydarza się coś, czego nie zaplanowałem.
- Klienci uwielbiają, kiedy wygrzebiesz się spod sterty gówna i wejdziesz cały na biało oznajmiając: działa. Zrobiłem. Można sprzedawać bez (względnego) wstydu. Bo toto rozwiązuje problem, który miało rozwiązać. Jeszcze lepiej to działa, kiedy kompletnie poryty pomysł okręcisz jak kota ogonem i, mimo wszystko, wyprowadzisz na prostą. Brawo Ty.
Jaki z tego płynie wniosek?
Zamiast martwić się, co może pójść nie tak w Twoim procesie UX, rozpocznij pracę. Rób, co możesz, a czego nie możesz, nie rób. Rób po swojemu, jeśli musisz, a nie tkwij w myśleniu o tym, jak mogłoby być cudownie. Nie taplaj się w błocie strachu i narzekań na to, jak mogłoby być pięknie. Kilka zasad, którymi kieruję się w temacie:
- Jak mam doła, to zamykam kompa i wychodzę. Po powrocie jest lepiej. Nawet wizyta w kuchni po herbę, jeśli pijesz ją uważnie, a nie walisz duszkiem, robi lepiej (zainteresuj się mindfulness, czyli uważnością — przyda Ci się w pracy i w życiu). Jestem pewien, że jedną z Twoich metod reakcji na doła jest jakaś kompulsywna konsumpcja, jak nie batonów, to treści. Wyłącz ten telefon. Zostaw go w domu. Idź na spacer. Przewietrz głowę od technologii. Ona wisi w powietrzu jak smród, cieniem ostrej mgły zasłaniając Twoje dobre pomysły.
- Moje rozwiązanie problemu jest zawsze najlepsze, jeśli nie znam innego. Bo tylko ja znam kontekst projektowy tak dobrze, siedząc w projekcie. Żaden autor książki, żadna istota widziana na konferencji nie ma takiego wglądu w to, czego ja — w moim projekcie — potrzebuję. Toteż, sny o Google Sprintach to tylko sny.
- Podejmowanie ryzyka jest stałym elementem mojej pracy. Nie obawiam się konsekwencji (oczywiście, funkcjonując w ramach moich zasad etycznych). Co najgorszego może się stać, jeśli gram fair? Jeżeli moi szefowie nie zrozumieją, że jestem uczciwy i staram się najbardziej jak mogę, to nie zasługują na to, by mieć mnie w zespole.
- Biorę na klatę fuckupy i rozkminiam je w szczegółach, ucząc się na nichi “utwardzając” na przyszłość. Antykruchość!
- Zamiast tracić czas na szukanie case studies i ślęczenie w literaturze, robię coś małego, traktując to jako eksperyment. W ten sposób mogę dowiedzieć się czegoś, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Testy z jednym użytkownikiem to lipa i nie powinniśmy brać ich za gospel? Jasne. Ale kiedy nie mamy niczego, nawet jedna osoba może powiedzieć coś ciekawego. Ważne jest, jak to zinterpretujemy i, czy zapali nam się żarówka, która oświetli dalszą drogę.
- Jeśli naprawdę utknę, uciekam do moich kolegów i koleżanek, a nie do Knappa i wyziewów O’Reilly czy — nie daj Boże — Heliona. Pytam. Węszę. Wiedza zdobyta w praktyce wali na deski każdą wyśnioną w akademii. Zawsze. A przynajmniej zawsze w UX i zawsze według mnie i mojego doświadczenia. U Ciebie może być inaczej.
- Wiem, że często się mylę. Ale wiem, że nie dowiem się, gdzie się mylę i jak się następnym razem nie pomylić, jeśli czegoś nie spróbuję.
- Wiem, że jako UX na projekcie prawdopodobnie jestem w sytuacji, w której nikt nie wie o użytkowniku i jego potrzebach tak dużo, jak ja — nawet, jeśli wiem bardzo niewiele. A już na pewno wiem, że tylko mnie to obchodzi. A jak coś mnie obchodzi, to potrafię naprawdę, naprawdę nieźle przysunąć, żeby wyszło jak trzeba. Nie będzie interesariusz plwał mi w tfasz ni dzieci mi pisał jak user needs, bez podstaw.
A zatem:
Książki i procesy opisywane w prelekcjach są super, ale kontekst, w którym operujesz jest na bank inny. Znajdź swoją drogę na drodze eksperymentu. Nie bój się tego. Żeby Cię pocieszyć, zdradzę Ci tajemnicę, a właściwie trzy:
- W czasie kilkunastu lat kariery nie widziałem jeszcze organizacji, która zaimplementowałaby proces UX jak powinna (czytaj: taki z pięknych książek) — proces, o którym marzę. Ale widziałem masę takich, które stworzyły dobre produkty i usługi. Często zupełnie na przekór moim wskazówkom. Nie mam monopolu na wiedzę. I całe szczęście, bo nie wiem, czy życie w zaprojektowanym przeze mnie świecie byłoby przyjemne (np. od razu zredukowałbym Internet do terminalu tekstowego i co? I o. Już się pocisz na samą myśl).
- Przestałem się o to martwić kilka lat temu, starając się teraz robić, co mogę, by być zadowolonym pod koniec dnia. Tak, żebym wiedział, że nikomu nie zrobiłem krzywdy, a może komuś poprawiłem humor, rozwiązując jego problem.
- Pracę zawsze możesz zmienić. Zniszczone nerwy zmienić trudniej. A jeszcze trudniej zmienić podejście na takie, w którym nie będziesz niszczyć sobie nerwów, reagując i ucząc się na swoich poślizgach.
Stojąc na przeciwko bariery, zauważ ją, zaakceptuj, a potem strategicznie, jak najmniejszym wysiłkiem i z jak najlepszym efektem rozwal w pył. Możesz to zrobić. A w każdym razie spróbować!
Fajnie? Chyba fajnie! Zapisz się na newsletter Opowieści ze świata UX, by:
- Otrzymywać maile motywująco-filozoficzne, takie jak ten.
- Cieszyć umysł mailami pragmatycznymi, praktycznymi — zupełnie nie takimi jak ten. One się przeplatają.
- W chwilach permanentnego zatwardzenia intelektualnego wybierać sobie coś do czytania z archiwum newslettera. Tak; zapisując się dzisiaj dostaniesz dostęp do całego archiwum.
- Zapisać się do LinkedInowej grupy UX z głową, na której prawie 800 osób z całej Polski dyskutuje o sprawach UXowych!
- Dostawać najlepsze i wybrane oferty pracy — nieregularnie, ale za to konkretnie i bez ściemy.
- Dowiadywać się w pierwszej kolejności o warsztatach, specjalnych webinarach i konkursach tylko dla subskrybentów.
Zawsze w przystępnej formie, zawsze bez nadęcia i akademickiego pitupitu.