Książka, którą trzeba przeczytać

Nie będę owijał w bawełnę i napiszę tak: książka Sylwii Czubkowskiej „Bóg-techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem” (Znak Literanova 2025) to pozycja, która powinna na stale zagościć w panteonie każdej osoby zajmującej się profesjonalnie IT. Nie tylko w Polsce – i bardzo żałuję, że nie ma jeszcze angielskiego tłumaczenia. Ze świecą szukać tak dobrze zresearchowanej, lekko napisanej i przystępnej, ale druzgocącej pozycji, która na czynniki pierwsze rozbija skomplikowaną relację świata „wielkiej technologii” z poletkiem politycznym, tym, co się dzieje w społeczeństwie i… każdą osobą, która funkcjonuje w tym naszym przedziwnym świecie A.D. 2025.

Ale to jest blog o dostępności cyfrowej. Można by się zastanawiać, po jakiego grzyba ja mam tutaj pisać o książce, w której ani razu nie pada słowo „dostępność”, a „inkluzywność” pojawia się tylko w kontekście obiecanek-cacanek serwowanych przez big-techy? Dlaczego to naprawdę trzeba przeczytać?

Moim zdaniem dlatego, że z perspektywy osoby pracującej w tech, która kieruje się jakimś tam swoim systemem wartości to, o czym pisze Autorka dotyczy każdej osoby ocierającej się choćby o tworzenie produktów i usług cyfrowych. A także wszystkich osób, które z tych produktów i usług korzystają

I żeby nie było, ja nie jestem luddytą. Chociaż czasem mam wrażenie, że tamój skręcam. Ale tylko czasem. Nie będzie tu o tym, że wszystko, co ma ekran to śmierć i, że czas zleźć do jaskiń. Korzystam z ajfona, moim życiem rządzi Google Calendar, dzwonię za pomocą Zooma i wyszukuję głupoty w Perplexity, a mamuni podsyłam foty z jamnikiem za pośrednictwem WhatsAppa (chciałem przekabacić znajomych i rodzinę na Signala, ale prawie nic z tego nie wyszło). Używam cyfrowych aparatów. Kupuję szajs przez Internet, zazwyczaj zresztą zbyt często. Co więcej, od lat pracuję z big techami i w sektorze SME. Pomogłem stworzyć i rozwijać niejeden dzisiaj już mainstreamowy produkt (np. pierwszą w UK apkę mobilną dla banku, circa 2007). Niejeden udało mi się też, najczęściej nie samemu, oczywiście, pogrzebać.

Jednakże, lektura książki „Bóg-techy” jeszcze raz i z wielką gracją uświadomiła mi, co następuje. Uwaga, będzie dość brutalnie.

Wielka kapusta

Wiele firm, o których przeczytasz w książce traktuje swoich klientów w taki sposób, który nie pozostawia wątpliwości co do tego, co jest najważniejsze: generowanie kapitału. Kasa. Kapusta. To nie jest nic dziwnego; słowo „kapitalizm” jasno określa, o co chodzi. Nie ma tu słowa o dobru wspólnym, rozwoju cywilizacyjnym czy pro-społecznych wygibasach. Ale big-techy podnoszą działania kapitalistyczne do rangi przerażającej sztuki. Wszystko, co tam się dzieje, czasem ukryte pod parasolem opowieści o czynieniu świata lepszym, to pokarm dla akcjonariuszy i metoda na nabijanie kieszonek osób, które zarządzają tym bajzlem. Gwarantuję, że lektura spowoduje Twoje regularne opady szczęki. Już pierwsze strony, które opowiadają o tym, jak Google radośnie wjechał do Polski są mocne. Potem robi się tylko lepiej. Rozdziały o połączeniach korposów z akademią to wisienki na tortach. „Damy Wam X milionów dolarów na to, żebyście sobie cośtam porozwijali, naukowcy kochani, a potem Was possiemy jak cukierek. Właściwie to sami wskoczycie nam do paszczy.” Big tech zżera wszystko.

Nawiasem mówiąc, ja się zastanawiam, jak śpią po nocach osoby odpowiedzialne za tworzenie tych rozwiązań i za sprzedawanie ich nam, maluczkim, czyli masie. Ale to temat na osobny wpis. W sumie tego też chętnie dowiedziałbym się z książki, jednak rozumiem, że wymagałoby to brnięcia w wyjątkowo grzęskie rejony.

Regulacje-sracje

Poczytasz o działaniach lobbyingowych. Czubkowska precyzyjnie rysuje sieć zależności, która wywiera naciski na osoby zajmujące się polityką w Brukseli, ale pisze także o tym, co dzieje się lokalnie, na polskim poletku i o tym, jak nasi oficjele klepią właścicieli wielkich firm technologicznych po pupkach, przymilnie się do nich łasząc i zupełnie ignorując jakiekolwiek długoterminowe myślenie. Prawo, lewo, drzewo – bez znaczenia, wszyscy z nadzieją dają się nabierać na marchewkę na kijku. Zwiedzisz zakulisowy świat pełen wpływów na regulacje prawne, rodzące się w bólach i często kiepsko skonstruowane albo rozciągane niczym ciasto na pizzunię, zręcznymi rączkami lobbystów i lobbystek. Dobre w ciepłe, letnie dni; nawet nie trzeba zimnego drinka, ciało samo wie, że trzeba się spocić ze strachu a potem lekko ogrzać ze wkurwu. Doskonałe.

Wyzysk ukryty pod przykrywką innowacji

Książka w bardzo dobry sposób tłumaczy, że innowacja tak naprawdę już nie istnieje (a może nigdy nie istniała, będąc jedynie słowem-wytrychem dla większego zaangażowania big techów w nasze życie). Czubkowska pisze o tym, jak firmy technologiczne wymyślają wręcz nasze potrzeby, kształtując w ten sposób zapotrzebowanie społeczne na swoje usługi. Ten temat przetacza się przez całą książkę. A już rozdziały o edukacji i o tym, jak to pole zagarniane jest przez big tech to jest naprawdę coś wyjątkowego. Mam bezpośrednie doświadczenie w tej dziedzinie z mojego brytyjskiego poletka; historie, które mógłbym opowiedzieć jeżą włosy na głowie nie gorzej niż te, które spisała Sylwia. Dlatego ten rodział był mi wyjątkowo bliski. W każdym razie, raczej nie spojrzysz na współczesną szkołę i „pracownię informatyki” tak samo drugi raz po przeczytaniu „Bóg-techów”.

Tworzenie podziałów i różnic społecznych

Podbijanie polaryzacji. Media społecznościowe. Tworzenie rozwiązań, które dzielą grupy i społeczności, zamiast je łączyć. Bezpardonowa walka o to, kto wyssie z nas ostatnie soki. I chociaż nie pisze Czubkowska o dostępności (zdziwił mnie na przykład brak wzmianki o mocno się odbijającym w świecie europejskiego IT Akcie o Dostępności), to i tak przekaz jest jasny: dobro ludzi w tej big-techowej układance jest na ostatnim miejscu.

Jeśli czytasz ten artykuł, to jest prawdopodobne, że pracujesz w IT. Wiesz, że od dawna trąbię o świadomym programowaniu, projektowaniu i wdrażaniu usług cyfrowych. Ta książka powie Ci wszystko, co chciałbym Ci powiedzieć przy bardzo długiej sesji herbacianej, takiej, na którą trzeba by zabrać śpiwór – i więcej. Ze mnie na pewno zrobi jeszcze uważniejszego projektanta i konsultanta. Wzbudzi też we mnie, a właściwie wzbudziła, zdrową konieczność nieustannego oceniania zgodności moich zawodowych działań z moim własnym systemem wartości.

I dlatego jest to lektura obowiązkowa. Obok „Wieku kapitalizmu inwigilacji” Soshany Zuboff to jedna z najlepszych pozycji w temacie, którą przeczytałem.

Czy trzeba dać się zaorać?

No właśnie, wcale nie. Obawiałem się trochę, że książka będzie rysować obraz, który spowoduje, że kompletnie znienawidzę swoją pracę i rozwiązania technologiczne używane przez nas na co dzień. Jednak tak nie jest. Czubkowska daje jednak sporo nadziei. Mówi o swoich próbach cyfrowego detoksu i o tym, że można się w tym wszystkim odnaleźć, jeśli podejdziemy do rzeczy ze świadomością chęci zmian naszych własnych zachowań i odpowiednią dozą uwagi. Naprawdę, możemy rozpoznawać, kiedy ktoś nas „ładuje” i stawiać temu przynajmniej lekki opór. Być może nie zawsze, ale często możemy używać niezależnego oprogramowania. Możemy nie zgadzać się na społeczny czy zawodowy wymóg „stałego podłączenia”. Możemy się wspierać i edukować na wzajem.

Możemy także stawać kołkiem, kiedy ktoś chce wykorzystać nasze umiejętności w złym celu.

Prosto nie będzie, ale jak nie my, to kto może to powstrzymać i zmienić?

Ej, weź se kup tę książkę. Nie pożałujesz.


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *