W języku angielskim funkcjonuje takie powiedzenie: „it’s like putting a lipstick on a pig”. Oznacza to mniej więcej tyle, że pomalowanie świnki szminką nie spowoduje, iż (z miłego skądinąd) zwierzątka zamieni się w gwiazdę Hollywood. Tymczasem takie oczekiwanie mają firmy sięgające po nakładki dostępnościowe, czyli accessibility overlays, które mają w zamyśle „udostępnić” stronę. Ich obecność na stronach internetowych można najczęściej rozpoznać, dopatrując się na nich „pływającej” ikony, która rozwija pasek dodatkowych narzędzi.
Coś takiego jest, na przykład, zainstalowane na stronie urzędu miasta Edynburga, w którym mieszkam. Nakładka pochodzi od firmy Recite.me, której nie będę linkował, bo się wstydzę.

Na pierwszy rzut oka tego rodzaju rozwiązanie może wzniecić ogień wśród interesariuszy, domagających się prostego rozwiązania dostępnościowego problemu pod tytułem „Nasza strona nie działa i co z tym zrobić?”. Wystarczy kupić kawałek skryptu dołączanego do strony i już źle skonstruowana, oparta o niepoprawny HTML struktura stanie się dostępna. Nie będzie nawet trzeba używać czytników ekranowych ani innych wynalazków. Automat przeczyta stronę, zmieni paletę kolorów na bardziej kontrastową, przetłumaczy, zmieni rozmiar tekstu… Załatwi wszystkie te rzeczy, do których osoby korzystające z technologii wspierania dostępności potrzebują oprogramowania i umiejętności. I to za, relatywnie, niewielką sumę. Będzie pięknie!
W sumie to nie dziwię się, że taka propozycja złożona przez firmy pokroju Recite.me (AccessiBee jest chyba najbardziej znaną z nich) ekscytuje osoby zarządzające budżetem. Koszta edukacji, naprawy niepoprawnego kodu, refaktoringu, przebudowy, audytów i testów mogą być bardzo znaczące. Zwłaszcza, że wiele organizacji w ogóle nie spodziewa się ich w kontekście wypełnienia zaleceń Europejskiego Aktu o Dostępności. I trzeba przełykać pigułę goryczy, bo wydawanie pieniędzy na „innowacje” trochę odbija się czkawką. Większość z tych innowacji miała bowiem dostępność w poszanowaniu, za co teraz zbiera się wciry. A może zatem nakładka?
No nie. Olej z węża. Snake oil. I tyle.
Niestety, cuda nie istnieją
A przynajmniej nie manifestują się w ten sposób. Prawda jest trochę inna. Firmy, które oferują te rozwiązania, żerują na naiwności swoich klientów. Ani z pomocą nakładki bez, ani nakładki z AI, ani z pomocą świętego Szymona (patrona od beznadziejnych przypadków) nie rozwiążesz problemu niezgodności swojej strony z wymaganiami ustawy. Dzieje się tak dlatego, że:
- Osoby, które potrzebują tego rodzaju rozwiązań, używają własnych technologii i polegają na swoich przyzwyczajeniach. Oferowanie im nowych, nietypowych rozwiązań komplikuje im życie i często wchodzi w konflikt z oprogramowaniem, którego używają na co dzień.
- Taka nakładka nie rozwiąże żadnych poważnych, strukturalnych problemów, a już na pewno nie długoterminowo. Dzisiejsze strony oparte na React, Vue czy Flutterze, a także na miksie wszystkiego pomiędzy, są tak skomplikowane, że jeśli nie napisze się ich porządnie od początku, zamieniają się w zupę nie do przyprawienia.
- Nakładki, które często sprzedawane są jako „zgodne z wymaganiami WCAG 2.x” nie są, a priori, zgodne z nim — ponieważ WCAG u swojej podstawy zakłada wypełnianie kryteriów sukcesu dla każdej ze wskazówek. Nakładki nie mogą naprawić źródła problemu, którym jest nieprawidłowy kod strony internetowej. Co za tym idzie, nie załatwią za nas zgodności ze standardem WCAG.
O wiele więcej na ten temat (i lepiej) napisano na stronie internetowej Overlay Fact Sheet. Manifest, który zachęca do nieużywania i niepolecania klientom takich nakładek podpisało prawie tysiąc eksperckich osób z całego świata (ja również, pozycja 544). Stronę naprawdę polecam; są na niej wypowiedzi dotkniętych problemem użytkowników i cała masa argumentów za tym, dlaczego inwestycja w takie rozwiązania to bardzo zły pomysł.
Polecam także Twojej uwadze krótki wpis Taylor Arndt, która opisuje problemy, jakie napotkała na swojej drodze, próbując… zapłacić czynsz. Scyzoryk się w kieszeni otwiera.
Anegdota: jedna z firm oferujących nakładki napisała do mnie jakieś dwa lata temu z zapytaniem, czy mogę sprawdzić, czy ich oprogramowanie jest zgodne w WCAG, bo sami tego nie wiedzą. Chyba nie trzeba pisać więcej.
To się może źle skończyć!
Tak, jak dla firmy AccessiBee, na którą ostatnio Federal Trade Commission nałożyło karę jednego miliona dolków za nieprawdziwe wzmianki o tym, jakoby to jej produkt miał naprawiać niedostępne strony internetowe i zbliżać je do wymagań amerykańskich przepisów.
A w Europie mamy nadchodzący wielkimi krokami akt o dostępności, a więc dbać i tak trzeba. Poza tym, osoby klienckie chcą korzystać z naszych usług i produktów. Dlaczego im tego nie umożliwić w sposób, który jest dla nich jak najlepszy?
Za dostępność zapłacimy czy chcemy, czy nie. Albo w edukacji i w sposób, który zbliży nas do poprawnego jej praktykowania, albo w karach i rwaniu włosów z głowy post-factum. Fajne jest to, że póki co, każda organizacja może wybrać, jak podejdzie do problemu.
Odradzajcie i bojkotujcie nakładki dostępnościowe. One naprawdę nie działają. Jedyną metodą na umożliwienie wszystkim Twoim klientom skorzystania z Twojej strony jest zaprojektować ją i zrobić (być może na nowo) porządnie. Ja wiem, że to boli. To efekt lat zaniedbywania tematu. Całkiem jak z cukierkami. Jeśli przez dwadzieścia lat będziemy jeść je codziennie i ignorować zalecenia stomatologów, to popsują nam się zęby. Prosta sprawa.
A jak dostosować stronę Twojej organizacji do wymogów ustawy?
Najlepiej poznając zagadnienia związane z dostępnością cyfrową od podstaw. Napisałem o tym książkę, która jest teraz dostępna w przedsprzedaży. Zakup egzemplarz dla siebie, albo kilka dla zespołu. Do 4 marca jest taniej.
Dodaj komentarz