Czwarta bestia czyhająca na organizację, która pragnie wprowadzić dostępność cyfrową do swoich procesów ma wyjątkowo ostre zęby. Czai się w obszarze identyfikacji i uzupełniania kompetencji. Jak to działa?
Nie wiemy, czego nie wiemy
Kiedy zaczyna się pracę z nowym zagadnieniem, zwłaszcza tak złożonym jak dostępność cyfrowa, można się pogubić. Zainteresowanie tym tematem wyrasta najczęściej z konieczności, albo z pragnienia zrobienia „dobrze”. W jednym i w drugim przypadku zespoły starające się rozpocząć drogę do poprawy jakości swoich produktów i usług napotykają na bardzo strome zbocze, po którym łatwo zjechać na pupie. W praktyce problem często sprowadza się do tego, że nie wiemy, czego nie wiemy. Wiemy bowiem tylko trochę; może dotarły do nas jakieś skrawki, zaliczyliśmy webinar, ktoś coś przeczytał, a ten krajobraz szeroki i najeżony kaktusami. W tej sytuacji pomóc może tylko ktoś z zewnątrz, kto będzie pracował z organizacją przez dłuższy czas. To jest oczywiście kosztowne. Nie da się tego jednak załatwić jednym szkoleniem (a często takie jest, niestety, oczekiwanie klientów). Zbudować sensowny roadmap, który pozwoli po kawałku wprowadzać dostępność pod strzechę można tylko wiedząc, gdzie w naszej wiedzy są dziury.
Złożoność kompetencji związanych z dostępnością cyfrową znacznie ewoluowała na przestrzeni ostatnich kilku lat. Kiedyś, w czasach dinozaurów takich jak ja, tępych nieco, ale jednak przydatnych scyzoryków, każdy diplodok posiadał szeroką wiedzę z różnych obszarów. Razem sklejało się toto w całkiem niezły dostępnościowy zestaw. Dzisiaj złożoność technologii i opcji jest tak wielka, że następuje pewnego rodzaju rozwarstwienie. Chociaż umiejętności są podobne, to szczegółowa wiedza, zwłaszcza ta związana z wykorzystaniem narzędzi, różni się, na przykład, dla osoby zajmującej się tworzeniem dostępnych dokumentów PDF i osoby zajmującej się audytowaniem pod kątem zgodności z WCAG.
Kompetencje to trudna sprawa
Pomimo tego, że badaniu i rozwojowi kompetencji w domenie cyfrowej poświęca się coraz więcej czasu i wysiłku, to jednak wciąż nie ma na to jednego, ustalonego i sprawdzonego sposobu. Różne firmy radzą sobie w różny sposób. Albo sobie nie radzą. Wielu klientów, z którymi pracowałem ma problem z ogarnięciem tego tematu. Wszystko zaczyna się na nieprecyzyjnym badaniu kompetencji w procesach rekrutacyjnych (wspartych równie kiepską specyfikacją dla osób kandydujących na stanowiska), a następnie kręci się dookoła mało wydajnych i pożytecznych procesów regularnych catch-ups z osobami, które bardziej skupiają się na wypełnianiu metryczek niż faktycznej dyskusji nad tym, komu czego potrzeba. Do tego dochodzi system szkoleń, na które często nie wysyła się właściwych osób. Mój ulubiony przypadek, na który napotykam nagminnie, to szefujący działom UXowym ludzie dziwiący się, że zapraszam na „ich” szkolenia osoby programujące, których nawet nie uwzględniono w domysłach. Oczywiście, to się powoli zmienia, ale budowanie kompetencji w sposób ustrukturyzowany to nie zabawa z jamnikiem w stanie podniecenia smaczkami.
Dla tych, co nie wiedzą: jamnik w stanie podniecenia smaczkami zrobi wszystko, by je dostać i otworzy się na najbardziej nawet ekstrawaganckie metody szkoleniowe. Dodatkowo, takie szkolenie przyciągnie jamniczne koleżanki i kolegów w parku, bez względu na tychże psie zainteresowania. Że próba szkolenia najczęściej okaże się zupełnie nieefektywna (poza zjedzeniem smaczków), to inna sprawa.
A do tego, rozbieżność!
Zapytaj siebie, ile wiesz na dowolny temat. Prawie na pewno powiesz sobie, że więcej, niż naprawdę wiesz. Albo, co może bardziej prawdziwe w kontekście polskiej kultury edukacji, powiesz sobie, że dużo mniej, niż tak naprawdę wiesz i umiesz („Co ja będę się odzywał, przecież nic nie wiem”). Organizacjom, które rozpoczynają ze mną współpracę funduję testy, oparte na skonstruowanym przeze mnie, specjalnym quizie — sprawdzam w ten sposób wiedzę zatrudnionych tam osób. Nie chodzi o to, by wytykać braki palcami, ale zrozumieć, co trzeba poprawić. Najczęściej w tych testach wychodzą dwie rzeczy: to, że osoby wiedzą mniej, niż deklarują, albo, że wiedzą więcej, niż im się wydaje, ale nie mają szansy na wprowadzanie tej wiedzy w czyn. Obie sytuacje są do naprawienia, ale warto zdawać sobie z nich sprawę.
To, co dzisiaj nowe, jutro będzie oczywiste
Nie pomaga nam bowiem prędkość zmian technologicznych. Wiedza, którą traktujemy jako dodatkową dzisiaj będzie z dużym prawdopodobieństwem podstawową wiedzą już jutro. Szczęściem w przypadku dostępności jest tak, że te podstawy nie zmieniają się od lat — ale z tego też wynika poniekąd źródło problemu, bo zapieprzając jak małe chomiki zostawiamy za sobą podstawy, by poznawać nowe cuda-niewidy, do poprawnej implementacji których brakuje nam… podstaw. Taki paradoks. Doskonały przykład to entuzjastyczna adopcja narzędzi no-code i masa powstałych dookoła tego kursów. Wiele z nich propaguje podejście poniekąd uwalniające od odpowiedzialności tworzenia rozwiązań przemyślanych i poprawnie zakodowanych w poszanowaniu standardów. Ma być szybko i ładnie. Niestety, zgodnie ze starą maksymą, można szybko, tanio i dobrze, ale trzeba wybrać dwie z tych rzeczy. A w środowisku, które ciśnie i nie pozwala zwolnić, wybór jest oczywisty. Odbywa się to kosztem jakości dostępnego doświadczenia. Wniosek jest zatem taki: by pracować szybko i dobrze, trzeba naprawdę nauczyć się podstaw. Bez tego będzie kiepsko.
Wreszcie, końcówka
Na koniec opowieści o problemach z kompetencjami przybliżę jeszcze jedno źródło problemu: pojmowanie dostępności cyfrowej jako zestawu narzędzi i technik, a nie jako organicznego, ludzkiego doświadczenia. O tym pisałem już i mówiłem wielokrotnie (zresztą, będzie też o tym dużo w nadchodzącej książce). Jest to też problem całego sektora IT, a nie tylko tych firm czy osób, które chcą rozpocząć podróż w stronę dostępności. Kompetencje związane z użyciem technologii zdają się na niewiele, jeżeli nie podejdziemy do tematu od strony ludzkiej. Przykład: jeśli Twój klient, który męczy się z idiotycznymi regułami tworzenia haseł ciągle ma problemy z logowaniem, to nie dodawaj mu dodatkowej metody uwierzytelniania, tylko usiądź nad regułami. Bo ten klient codziennie loguje się w 20 innych miejsc, zapewne z mniejszym wysiłkiem. Nie jest zatem głupolem — tylko to u Ciebie coś pewnie nie jest do końca wporzo. Warto sprawdzić!
Jeśli te myśli z Tobą rezonują, albo Chcesz coś dodać, to pyknij komentarz pod postem, na LinkedIn albo gdzie Ci wygodnie. I rozpuść artykuł do ziomali. Może im się przyda. W tym mętliku taplamy się razem!
Dodaj komentarz